wtorek, 28 lipca 2015

„Wyspa na prerii” Wojciech Cejrowski, czyli dobre życie na Dzikim Zachodzie



Jiii-ha! Dziecięce marzenie spełnione: jest ranczo, mam kolta, kowbojki, krowy, kojota, mustanga, są skunksy i termit, było tornado, kapelusz wieszam na gwoździu i mogę legalnie zastrzelić każdego, kto spróbuje mi to odebrać. A w dodatku mówią do mnie Mr. Gringo.

Książka, w której nie dzieje się właściwie nic, a jednocześnie dzieje się wszystko. Opisy codzienności na prerii tak barwne i frapujące, że oczami wyobraźni już widziałam siebie, popijająca whiskey na bujanym fotelu przed moim własnym domkiem na prerii. Coś o czym nigdy nie marzyłam zaczęło się stawać małą obsesją: zaczęłam oglądać westerny, czytać o czerwonej ziemi Arizony, zastanawiać się, kiedy udałoby się na Dziki Zachód pojechać!

Panie Cejrowski, wszystko przez Pana!

źródło zdjęcia: http://www.polskieradio.pl/9/29/Artykul/1265256,Wojciech-Cejrowski-o-amerykanskiej-prerii

Nie żebym uwierzyła we wszystko, co autor opisał, ba, chwilami miałam wrażenie, że WC nabawił się Pieśni Błękitnych Traw albo godzinę za dużo spędził na nicnierobieniu. Historia z listem od ojca, samochodem i błękitnym krzesłem jest mocno przesadzona, ale... wierzę w porcz, wietrzenie jako metodę zamiatania podłogi, wierzę w stado i opowieści, które trwają latami, wreszcie wierzę, że prawdziwi kowboje jeszcze istnieją i że naprawdę nie dzwonią pod numer 911.

Bycie wolnym oznacza, że mogę zignorować każdy śmiech na mój temat, każde pogardliwe spojrzenie lub złe słowo. Bycie wolnym myślą, słowem, uczynkami i zaniechaniem, bycie wolnym do tego stopnia, że wybijam szybę, bo mi z nią za duszno.

Wierzę też wolność to jedna z najważniejszych wartości, przysługujących każdemu człowiekowi, a to co Cejrowski opowiada o granicach wolności w Ameryce i ich braku jest piękne. A jeszcze piękniejsze jest podejście do klienta w Walmarcie i ta małomiasteczkowa przynależność stadna. Bo WC bardzo chce przynależeć. Próbuje wgryźć się w prerię, popełnia błędy i potem chodzi czerwony od kurzu albo pogryziony wszędzie, jednocześnie starając się wybić łokciem szybę, bo to naturalna forma klimatyzacji i zrozumieć, skąd oni wszyscy naprawdę wszystko wiedzą.

Obok opowieści pisanych gawędziarskim stylem, które czyta się jak najlepszą powieść, można też dowiedzieć się, dlaczego Walmart jest tak ważny dla amerykańskiej kultury i gospodarki, że Srebrną Taśmą naprawi się naprawdę wszystko i że „Rocznik Farmera” to absolutnie obowiązkowa lektura mieszkańców prerii. 

„Wyspę na prerii” przeczytałam na bezdechu, zakochałam się i zafascynowałam prerią, Dzikim Zachodem i Arizoną. Będę wracać do lektury i mam nadzieję, że zabiorę ją kiedyś w podróż do Ameryki, a tymczasem...

Jii-ha! Na koniec jeszcze coś tak uniwersalnego, że nie dało się pominąć:

Gdyby życie nie gryzło, umierałbyś z nudów. Daj się kąsać i sam też wgryzaj się w świat, aż do połamania zębów. Oto sekret dobrego życia nie tylko na prerii.

sobota, 25 lipca 2015

„Moje francuskie życie” Vicki Archer, czyli niezwykła codzienność


„Gdy myślę o powodach, dla których nie mogę się oprzeć temu francuskiemu życiu, ciągle zdaję sobie sprawę, że przyczyna leży w tym, co nieoczekiwane, nieprzewidziane i w ekscytacji, płynącej z nieznanej rzeczywistości. Każdy dzień staje się nową przygodą – przygodą językową, kulturową, przygodą wśród tradycji”.

Francuskie życie Vicki Archer to spełnienie moich marzeń. Dom w Prowansji z widokiem na Alpy, weekendy w Paryżu lub na Lazurowym Wybrzeżu, zapach lawendy i tymianku, celebrowanie posiłków, brak pośpiechu, po prostu carpe diem…

Z „Moim francuskim życiem” spędziłam tylko dwie godziny, które jednak wystarczyły bym zakochała się w Prowansji. Każda strona książki, przesycona jest miłością autorki do Francji, jej pasją, przyjaciółmi i radością życia. Tekst uzupełniają piękne i niezwykle nostalgiczne fotografie Carli Coulson, od których nie sposób oderwać oczu. O dziwo nie tyle Paryż przyciąga uwagę, co ujęcia Mas de Berard (domu Vicki) i jego okolicy. Piękne wydanie wydawnictwa Pascal to klasa sama w sobie. Warto choćby na chwilę wziąć tę książkę do ręki i przejrzeć zdjęcia, nie musicie nawet czytać – obrazy opowiedzą Wam tę bajkową historię.

Z bajkami jest jednak taki problem, że rzadko mają miejsce w prawdziwym świecie. No właśnie… Pomimo całego mojego zachwytu nad życiem Vicki, muszę przyznać, że nie jest to bajka, na którą stać każdego.

Vicki Archer, rodowita Australijka, w 1999 roku wraz z mężem i trójką dzieci spędzała wakacje w Prowansji. Rodzina szybko pokochała kolory i zapachy, piękną okolicę i francuskie jedzenie. I wtedy zobaczyli Mas de Berard, stare gospodarstwo, otoczone dwudziestoma hektarami ziemi, z którego widać Małe Alpy. Oczywiście spełnili swoje marzenie i posiadłość kupili. Nie jest to jednak historia, którą możecie przeważnie przeczytać w książkach z kategorii: „chcę odmienić swoje życie, więc kupię dom we Francji/Włoszech/Hiszpanii”. Od początku do końca widać, że Archerowie są obrzydliwie bogaci. Zdjęcia wnętrza posiadłości zapierają dech w piersiach, a opisy weekendów w Paryżu spowodowały u mnie to okropne uczucie zazdrości. Vicki nie jest bowiem typową turystką, o nie. Ona chodzi do najdroższych restauracji i kawiarni, kupuje najlepsze perfumy, a na urodziny dostaje tak elegancką torebkę, że aż ochrona na lotnisku zwraca na nią uwagę. Nie chodzi o to, że zazdroszczę jej tego, co ma, ale tego, co dzięki temu może przeżyć. Chciałabym kiedyś móc pojechać do Paryża „na bogato” i pójść do tych wszystkich stylowych kawiarni i cukierni, które widziałam. Bo dla mnie picie kawy to jedna z najważniejszych czynności w ciągu dnia, od której zależy niemalże wszystko. Chociaż może, gdybym miała wszystko na wyciągnięcie ręki, nie doceniałabym tego?
 
źródło zdjęcia: http://www.winerist.com/tours/provence/private-full-day-wine-tour-in-provence

Pamiętam pewien upalny wieczór w Rzymie. Akurat był zachód słońca, a Koloseum wyglądało tak pięknie, że nie mogłam się na nie napatrzeć. Zbliżała się pora kolacji, a w okolicy były same drogie restauracje, na które nie było nas stać. Mój M. jednak, widząc moje rozmarzone spojrzenie, wyszukał taki lokal, w którym ceny były jeszcze znośne, choć i tak nie dla nas, i zjedliśmy tam romantyczną kolację, wypiliśmy winko, a w tle stało pełne majestatu Koloseum. Następnego dnia musieliśmy zadowolić się bardzo skromną przekąską w ramach obiadu, ale warto było. Dla tej jednej jedynej chwili.

„Tęsknię za zapachem świeżo upieczonej bagietki i rytuałem lunchu. Urywaniem piętki wciąż ciepłego chleba na śniadanie i przeżuwaniem go w zaraźliwy francuski sposób”.

niedziela, 19 lipca 2015

Favignana – rejs promem na jedną z Wysp Egadzkich



To był bardzo wyczekiwany dzień. Zdjęcia lazurowego morza wokół Favignany stały mi przed oczami od kilku tygodni. Myślałam, że w Europie nie może być aż tak rajsko. Aż ujrzałam Cale Rosse na Favignanie. To co, płyniemy? Trzeba się przekonać, czy te kolory to najprawdziwsza prawda czy może photoshop.


Z Trapani na Wyspy Egadzkie
Tak jak już pisałam Trapani jest świetną bazą wypadową do odwiedzenia Wysp Egadzkich, np. na Favignane płynie się ok. 40 minut, a na Levanzo 30 minut. Na te rajskie wysepki można się dostać promem linii Ustica lub Siremar. Ceny u obu przewoźników są zbliżone, a bilet w jedną stronę dla osoby dorosłej to koszt ok. 11 euro. Promy pływają bardzo często, pozostaje więc wybrać dogodną dla nas godzinę i to jest jedyne kryterium, jakie zdecydowało o tym, że popłynęliśmy akurat Ustica. Bilety można kupić wcześniej online, a potem z wydrukowanym potwierdzeniem odebrać je w porcie (najpóźniej pół godziny przed planowaną godziną rejsu). Jeśli jesteście zainteresowani, odsyłam Was na stronę Usticy lub Siremar

Co do samego rejsu, nie mam żadnych zastrzeżeń. Trochę szkoda, że wszystkie komunikaty były po włosku, ale ostatecznie można zrozumieć, że jak ktoś krzyczy coś i Levanzo, to nie jest to nasz przystanek ;)

Poruszanie się po Favignanie
Favignana jest na tyle mała (37 km2) i płaska, że idealnym sposobem na odkrywanie jej piękna jest jazda na rowerze. Już po przypłynięciu na wyspę w porcie zobaczymy sporo wypożyczalni, a jak pójdziemy w głąb miasteczka, to nie tylko znajdziemy ich jeszcze więcej, ale też rowery będą trochę nowocześniejsze. Koszt wypożyczenia dwukołowca na cały dzień to 5-6 euro.


Favignana town
Jak wszyscy wyszli z promu, a my wraz z nimi, stolica wyspy stała się nagle bardzo zatłoczona. Piszę nagle, bo po chwili po tłumie nie było śladu. Większość od razu udała się na Lido Burrone, gdzie jest piaszczysta zorganizowana plaża. My sobie jednak pochodziliśmy, wypiliśmy granitę, zjedliśmy po kawałku pizzy i dopiero potem udaliśmy się w dalszą podróż. 






Miasto Favignana jest bardzo swojskie. Mieszkańcy żyją tu głównie z rybołówstwa i turystyki. Życie toczy się leniwie, ciągle świeci słońce, idealnie na chwilę odpoczynku.






Cala Rossa
Wycieczka po Favignanie skończyła się dla mnie poparzeniem słonecznym. Nie zapomnijcie o kremie z filtrem! W niedzielę drogi były opustoszałe, a wielu znaków wskazujących właściwy kierunek nie było, ale po ok. godzinie dotarliśmy na Cale Rosse. 





Oniemiałam z zachwytu (a więc to jednak nie był photoshop!).





Zrobiliśmy tu sobie krótki postój. Zjedliśmy kupione jeszcze w Trapani croissanty. Drugie śniadanie z widokiem.



Naszym kolejnym przystankiem miała być Cala Azurra. Miała, ale jak pisałam wielu znaków wskazujących nie było i jakimś dziwnym trafem znaleźliśmy się koło 

Lido Burrone 
Było tak gorąco, że poszliśmy po prostu przed siebie, wzięliśmy 2 leżaki z parasolem (15 euro) i spędziliśmy kilka godzin na leniuchowaniu. Woda nie była tu tak krystaliczna jak na Cala Rossa, a ludzi było od groma i jeszcze trochę, ale byliśmy tak zmęczeni upałem, że nic nam nie przeszkadzało.




Jeśli jeszcze kiedyś trafię w okolice Trapani, na pewno popłynę na Levanzo lub Marretimo. Cena biletu na prom nie jest wygórowana, a klimat na Egadach jest nawet fajniejszy niż na Sycylii. Warto tam popłynąć i przenieść się na chwilę do wyspiarskiego raju.